Translate

poniedziałek, 18 lutego 2019

O prostocie

Cicha, milczącą.
Tak, lecz złota.
Zawsze złota, kiedy szli
I kiedy idą teraz.
Zawsze złota.

Ale przechodzą.
To nie jest złoto, panie,
To tylko upływa czas.

A czas to pieniądz,
Lecz skąpiec przelicza wszystko
Na pieniądze.
...

Jest to po prostu piękne. 

Głowa odwrócona w tył

Pomarańczowa jarzeniówka
Ciemnieje, przebiera
W pomarańczach. Wznoszą się.
Opadają.
Oddycha...
I jest w górze, a tam czerń, jak
Stado jednorodnych skrzydeł.
Skrzydeł, jakby kruczych.
Skrzydeł czarnych.
Falują... Wszystko nam faluje...

Jakiś szum, szum... Szelest.
Coś przeleciało, drugie.
I znów kolejne.
I wszystko rwie się w czerni.
Wszystko znad, tu.
W górę. W dół.
Wszystko pomarańczowe.
Biegnie. Trzepocze!
I piszczy!
Pisk!

Stać!
...

Trzymamy się za ręce...
Trzeba to napisać, bo już
Nikt o tym nie pamięta.
Patrzymy w górę.
Patrzą się na nas ptaki.
Czarne ptaki szybujące na zachód...
...

Pomarańczowa jarzeniówka
Miga, skrzeczy, iskrzy.
Oddycha.
Ciemność przyzwyczaja oczy.
Wpatrzone w ścianę.
Ale jest za ciemno,
Wciąż za ciemno,
Bo wszystko jest zasłonięte.
...

Gdzieś pod drzwiami
Wpada zimny niebieski... 

Odmienności, jak czerwona, szybująca landrynka

Tam. Tam hen,
Tam jest wielki czerwony balon.
Jak landrynka.
Jak czerwona, truskawkowa landrynka!

A pod nim duży, długi koszyk.
Tam balon, balon, widzą dzieci!
...

To balon. Wielki czerwony balon.
Patrzcie, już nad obłokami!

A na nim, to w koszyczku,
To i na szczycie, przy linach,
Czarne jakieś postaci.
Białe głowy.
Głowy bez twarzy.
Tak, były białe.
Nie miały twarzy,
Tylko czasem spiczaste kaptury.
...

Tam. Tam hen,
Tam jest wielki czerwony balon.
Jak landrynka.
Jak czerwona, truskawkowa landrynka!

Ale nikt już się nie oblizuje. 

Z fioletowej głowy w czerń

W tej czerni, która
Zdaje się mnie widzieć.
Patrzeć się we mnie,
choć nie ma w niej gwiazd.
Może to jakiś bóg.
A może ślepa halucynacja.

Znalazłem dom
W czarnej toni,
Był czarny, tak czarny!
Jak wszystko, wszystko.
Wszystko się rozlało,
Więc może to się zdawało.
Tak, może to nie był dom.
A może dalej bezkresy.

Ale tam, pamiętam postacie
W kapturach czerwonych.
I pamiętam, był zielony.
Pomarańczowy! Jak słońce,
Lecz wyblakłe, stare.
Bez twarzy- białe głowy
Siedziały w kółku.

Wyciągały ręce do małej ognistej.
Falującej, jak słońce.
Tak, to z pewnością słońce.
Bo było zimno. Zimno i pusto.
I trzeba było się ogrzać.

I ja też usiadłem,
Bo oni byli dobrzy
Albo tak mi się wydawało.
...
Pamiętam, zaraz odleciałem,
Jak blado-błękitny duch,
Wyblakły, zmęczony.
Ja tak nie chcę!
To też tylko się wydawało. 
Noc. Noc tam była.
...

Chcielibyście to zobaczyć?
Nie zobaczycie. Czarno,
Czarno tam było
I nie wiem, co się z nimi stało.
Może już nic tam nie ma.
A może to tak się wydaje. 

Mali ludzie w dużej głowie

Była taka dziewczyna,
Pani może, a na niej,
Na niej byli jej budowniczowie,
Tak mali, że nie szło ich rozeznać.

Raz dokręcali palce,
To raz układali włosy.
Otworzyli klapkę, gmerali
Po sercu, a tak, aż się zarumieniła.
Akurat patrząc w moją stronę,
Ale nie wiem, czy tego chciała.

Nie wiem, czy było to dobre,
Ale to nieważne.

Teraz już jej nie ma. 
Teraz są machiny, tryby
I działa. Wszędzie szarość.
To huk, wrzask jakiś.
I kurz, wszędzie piekielny kurz!
...

Ktoś porwał budowniczych,
Ktoś porwał miłą panią,
Panią, dziewczynę.
I nikt nie wie, jak wyglądali.

I nie wiem, czy tego by chciała. 

Damy koronkowe

Piękne, przestrojne i opojne damy
Kroczą czarnymi chodnikami.
Poskręcane, wijące.
Szerzące się, hen, już zwężone.

W alei szerokiej ich wielkie posągi.
Ciemne, a różne, bo jedna gruba,
Jak słonie tam czarne i martwe już chyba,
Walające się gdzieś obok ciemnych róż.
Jedna z długą głową, ze zbyt krótką ręką.
A i ohydną stopą w zczerniałych półbutach.

Wielkie, przestrojne i opojne damy
W swych czarnych, koronkowych sukniach
Kroczą do powyginanego pałacu.
Lśniącego, łyskającego czernią,
Jak smok jakiś zły, gruby.
Bo opuchły był ten pałac.
...

Lecz tam w górze, gdzie najcieplej
Pod czarnymi chmurami,
Widać szczyt, wielką, prostą kolumnę,
A z niej kolor prześwituje.
Jaki, nikt nie wie.
Może i czarny.
I nikt nie wie dlaczego.

Pożegnanie Czerwonego Olbrzyma

Badania jasno wskazały.
Ale to obecnie wszystko jedno.
Zostały chwile.
A przyszłość odgadnie gołe oko...
Żarzące czerwienie.

Ostatnie gazety rozdawane za darmo.
Wydawcy chcą zmazać grzechy
Nieczystości informacji.

Biorą je. I ja biorę.
Jedni spazmatycznie.
Spokojnie.
Ręce spocone, śmierdzące.
Zimne.
Moja jest w tym całkiem zwykła.

Pulsująca czerwień majaczy
Nad każdym z nas.
Z nas.

'' Pożegnanie Czerwonego Olbrzyma''

''Ostatni Premier odlatuje, żegnając
Z płaczem Głównego Konającego.
Konającą, jak i jej, na równi konających,
Mieszkańców. ''

Szczerze każdego z nas. 

Wizjer

Ostatnie drzwi szczelne.
Kluczyk w kieszeni
Zmiętolonej koszulki.
Czerwone, wypłowiałe miejsce.
Ciemnia osiągnięta.

Niema toń gwiazd.
Z początku głuche,
Mieszające granaty,
Falisty puls czerni.
Zbija się. Ściska.
Przelewa...

Pomarszczone palce
Wolno przekręcają
Pierścień powiększający.

Tu już kulisty kontur.
Płynie. Zlewa...
W czerni...
Purpurze!
Bieli! Biel!
Biel pulsuje jak inne!
Nie, nie, nie tak. Dysze!
Sprzęga! Zapada w połysk!
To musi!
Musi się skończyć...

Niemy błysk zalał obiektyw.
Fala granatu zalała błysk.
Ciemnia przywrócona.
Okulary odwróciły się
Od obiektywu.
Drżące nogi suną do drzwi.
Spocone ręce sięgają kluczyka.

Zielona jarzeniówka- Otwarte.
I tak zakończyła się noc.
Tak umarło niewidoczne. 

Stara stacja

Chciałem krzyknąć.
To by było naruszenie,
grzebiące mój autorytet.
Przecież ich już nie ma.
W porę się zreflektowałem.

Nie w porę jednak
Potknąłem się o próg,
tu już grzebiąc tajemnicę.
To stało się zwykłe.
A my najzwyklejszymi
Pracownikami stacji.
...

Można by chociaż ich znaleźć.
Dojść przyczyny.
Oni muszą.
Oni tu są!
Są, znajdziemy!
Niech to z procedurą!
...

Pamiętam, patrzyły się na mnie
Lekko pochylone majaki w ciemni.
Przekręcili głowy.
To oni!
Jeden z nich posunął ręką.
Zapalił światło.
A ja obudziłem się w karetce. 

Spadająca gwiazda

Noc była niedostępna. Z początku..., ale potem
nie dało się wyczekiwać, ani niczego dalej życzyć.

Spadająca gwiazda

W cichym westchnieniu,
zdaje się, skryły się gwiazdy...
Czekamy pierwszego wdechu.
Skurczu, szarpnięcia...
I tej Pierwszej Spadającej...

Wszystko zostało przeliczone.
Obserwatorzy szukają życzeń.
Oczy w górze, widzę je,
drobne świetliste punkty.
Wdech i wydech.
Skurcz. Szarpnięcie.
Nikt nie czeka.
Wszyscy uciekają.
Migają cienie, niby głuche.
Chcą przeżyć.
Wdech tyrana.

Niektórzy mówią, że płakał.
Lecz pewnie to tylko wichura. 

Wypalona latarnia

Wszędzie spadają wirujące gwiazdy.
Srebrzyste płatki śniegu.
I tylko gdzieś w rogu czarnego nieba,
Jakby tam w rogu świata,
Tam widać, błysk.
To latarnia.
Pod czarnym, milczącym niebem,
I pod wirującymi gwiazdami.

A co to jest i co tam robi,
Tego i gwiazdy nie wiedzą,
Spadają same dla siebie,
Latarnia dogasa i widać
Spopieloną ziemię, i widać
Te dawne, dawne śniegi...
Latarnia dogasa, błysk.
Cisza.

I zamiera gdzieś na rogu świata.
Pod czarnym, milczącym niebem.
Ale nie jest tu całkiem ciemno,
Bo w górze wirują gwiazdy.

Gwiazdy spadają na ciemnym, milczącym niebie.

O potworze przerażonym

I wielka wieść
O potworze tak wielkim,
Jak czerwonym, buchającym,
Mechanicznym, dymiącym,
Skądś tam się rozeszła,
A powróciła, to już od wszystkich
I zewsząd.

I każdy na drodze, to chowa się,
To na wyprawę, by za szczęki go
I ryms do rowu czy to głowę
Obciąć dla księżniczek jakichś.
A te były już pozamykane
Na klucze diamentowe, bo twarde.
Bo kto wie czy to olej zżera
Czy starymi zwyczajami się szczyci.

Jedni w strachu skakali,
Prosili, błagali,
A nikt go nie widział.
Ni ślepi jarzących,
Ni ogni jątrzących,
Ni kłów szczękających.

A potwór jak był,
Tak i był, raz przyszło,
Że w głowie,
To i głowy co niektórzy ucinali,
Zamykali na klucz,
Łącząc się z nią nitką,
Jakimś wynalazkiem,
Przeciwnicy-potrzaskiem.
Lecz nie pomogło.
Do nóg cięcia przychodziło
I nic, był stwór zbiorowy,
Stwór już nie nowy.
A ognisty, mechaniczny, czerwony.
Stwór przerażony.

I pomysły, że to oni są stworem,
Wielkim ognistym, mechanicznym,
Buchającym, metalicznym.
To że są zjedzeni,
A w brzuchu dla niepoznaki,
By się rychlej strwawili.
I panika, śmiech i drwili.

I wiele koncepcji nowych,
Coraz dalszych, milowych.

I czas, czas terkotał, a stwór się
Wciąż miotał.
Na górze na dole, to w głowie i kole.
Ten stwór przerażony.
On dymi! Czerwony!
... 

Teraz tu tylko pomarańczowa ziemia. 
Gdzieś leżą szczątki bezgłowych,
Ci, co mają coś tam jeszcze
Leżą bezwolni, inni walczą z powietrzem.
A nic się nie zmieniło.
Jak była tak jest. Wieść wielka
O potworze tak wielkim, buchającym, mechanicznym, dymiącym.
Czerwonym.
Potworze przerażonym. 

Rzeźba

To już się wszystkim znudziło.
Teraz potwór siedzi
Na skale, ale miękkiej,
Już niczym jak fotel,
Lecz i nie do końca.

Nie straszny, lecz ubrany po ludzku,
Bo odludek, mówili.
A że mądry, to i krzyżówkę rozwiąże,
A że marzyciel, to i na gwiazdkę zerknie.

To tak tylko sztucznie wymodelowany.
Sztuczna, niespełniona rzeźba. 

Człowiek ze słoika

I szedł tak sobie we frraczku całkiem, całkiem.
I w całkiem nowym kapelusiku
Z białą wstążeczką.
Białą, więc dobrą, a może niewinną,
Świętą.
Niewinniutką-czyściutką.
Jak wąż długą, wijącą się aż po same pantofelki.
Jak wężyczek!

I gwizdał tam jakieś nowe melodyje,
Bo to był okaz, wymodelowany,
Idealny na konserwację,
Lecz nie renowację.
Do włożenia w parafinę,
By przyświecał może i w jakimś muzeum.
Na pewno w czymś ważnym!
I najważniejsiuńkim!
Zastygły w swej niezmąconej doskonałości.
Od kapelusika aż po zawiązane pantofelki.

Boski okaz człowieczy.
Od kapelusika aż po pantofelki. 

Konspiracja przy końcu

I tu, pan widzi,
Moja szklana kula.
Kula gwiezdna,
Ale chcę lecieć dalej.
Poza te czernie.

Pan się śmieje, ale
To moja kula szklana.
Przyznana i wybrana!
I spokój dająca, cicha,
Niedręcząca.
I bezproblemowa,
A was mi nie szkoda.

Tak lecieć samotnie
Wśród gwiazd, mieszkać w oknie.
I odpocząć w końcu z samym sobą,
Ale wiem, panie, wiem,
To taki ich cichy eksperyment.
Masz pan tu, tak sobie tam porozmawiamy.

I to będzie nasz cichy sekret. 

Ludzie spod swoich gwiazd

Patrz pan, widzi pan,
To nasza gwiazda.
Nasza gwiazda ludzka.
I pana, i moja.
Świecąca, prąd ciągnąca,
Ale ludzkość wznosząca.

Pan nie pyta, ja to chyba ostatni,
Co wie, jak to jest zrobione.

Panie, ale wiem, że płacić trzeba,
Żeby to ustrojstwo świeciło.
I ja mam płacić, i pan płaci.

Bo to gwiazda ludzka,
I pana, i moja.
Świecąca, prąd ciągnąca.
Ale ludzkość wznosząca. 

Oczy pewnej

A w jej oczach
Słychać było plusk wody.
Z początku jeden.
I ten jeden już pozostał.
Potem się uciszyło.
To były spokojne oczy.
I spokojny w nich był ocean.

Nie błękitny, ani żaden dzienny,
Lecz i nie nocny, nie pociemniały.
Pochmurzony to był ocean.
Ocean chmurnego nieba.
Taki, z którego odlatują mewy.
To ocean przed burzą.

I naraz cisza stała się zbyt cicha.
Zbyt wszechogarniająca,
Zwiastująca, co ostre, nagłe
I te inne nieprzyjemne słowa.

Spodziewać się pierwszych kropli,
Lecz wciąż chmury,
Nieprzebrane ich zwały.
Blade granaty chmur na ciemnym
Oceanie.

To tylko pewne oczy,
Ich zapisana, pewna jedna chwila.
A i ta całkiem niepewna,
Bo zależy jak spojrzeć. 

Miejsce na Ziemi

Jest takie miejsce,
Gdzie jest ciche, spokojne niebo.
Faliste, granatowe,
Snuje się nad brązową ziemią.

Ta zastygła, niby zimna,
Lecz nie miałem okazji dotknąć.

Kolejne masy granatu nadchodzą.
Nachodzą w ciszy, w martwej zgodzie.

I tak stykają się te dwa nagie horyzonty,
Tam gdzieś w przestrzeni odległej,
Tam daleko, wciąż daleko,
Gdzie nikt nigdy nie dojdzie.

A próbowano połączyć.
Bo są i stare, obetonowane słupy.
Słupy ludzkie, druciane.
Tam, aż po te horyzonty. 

Horyzonty pod kolorowym bucikiem

I począł snuć wielkie
I odległe marzenia.
Wielkie jak statki na wielkim
Blado-błękitnym horyzoncie.

Uczepił się chmur, westchnął.
To tylko chmury.
To wielkie białe chmury
Na wielkim blado-błękitnym niebie.

Zleciał, zgruchotany
Na brązową ziemię.
Nikt go nie widział, założył garnitur.
Czarno-biały spod igły garnitur.
I poszedł tam, hen, tam w świat.
Aż po horyzont brązowej ziemi.

A ta stykała się na wzór tęczy jakiejś,
Gdzieś tam linią ciągłą, hen,
Równa, nieprzerwana, jak ta igła
Z tym blado-błękitnym niebem.
...

I miał jeszcze wcale czyste, kolorowe buty. 

Ponad obłokami

Odwrócone łyse głowy.
To była ta cecha.
Wgapiły się w monitory,
A tak, że nie widać oczu.
Nie widać niczyjej twarzy.
Tak, jakby było całkiem pusto.
...

Gdzieś tam na seledynowym niebie, 
Za obłokami, tam, gdzie błękit
Ustępuje bezdźwięcznej czerni
(w próżni nie rozchodzą się fale dźwiękowe),
Zdaje się lecieć okruch.
Zdaje, bo po nim zostały jedynie puste monitory.
Odwrócone głowy.

I stare, walające się przy wyjściu tytuły.
"Ponad obłokami"
"Wędrowcy wśród gwiazd"
"Fiasko" 

Alfabet gamma

Szeregi łysych głów
Pochylają się nad szarymi monitorami.
To w stałym, ostrym świetle,
Gdy wszystkie jarzeniówki pulsują
Stałym, ostrym rytmem.

Na dole jest masa.
Raz czarna, przechodzi z powrotem, to biała.
Czarno-biała, zależy jak spojrzeć.
O różnych, masy, całe masy włosów.
Teraz nie, ale kiedyś ktoś spojrzał tam w górę.
Migające cienie i jarzeniówki.
To wciąż ten sam rytm.

I poszedł raz na biało,
A gdy wracał, to już czarną stroną, zresztą,
Zależy kto gdzie szedł i jak patrzył.

Bo tam rzadko kto stoi. 

Wiaderko zawieszone na niebie

Pod nocnym granatowym niebem
Jarzą się, plączą fanfary
Wielobarwnych świateł.
A i niebieskie ustępują czerwonym.
To fioliet nachodzi. To zieleń.
To zabawa.

To koło, wielki diabelski młyn,
A w istocie podejrzany, bo więcej
Tam jakby na czerwono błyska
Niż tą zielenią czy błękitem.

I kręci się, gra, pulsuje
W rytm tej samej muzyki.
Tej radosnej muzyki w tę cichą,
W tę granatową noc.
...

A tam w górze i w dole dzieci.
Kręcą się. Kręcą się i wciąż kręcą.
W takt radosnej muzyki,
W takt różnobarwnych świateł.
Gdy ktoś by przechodził tą ciemną porą,
Zobaczyłby wiaderka.

Małe rączki tam są. Tam w górze
Podbierają ostatnie gwiazdy.
I kręcą się, wciąż kręcą
W fanfarze różnobarwnych świateł.
A gdy są w dole, tam w dole
Jest coś pochylonego
Lub ktoś, do kogo nikt nie chce podejść.
I nikt nie chciałby przy nim przejść.
Nikt nie wychodzi zatem, nie przechodzi.
To cień czy to kaptur.
Pomarszczone ręce.
I w czerni gra muzyka, radosna muzyka
I grają wielobarwne światła.
...

A gdy są w dole, oddają pełne wiaderka, 
Pełne gwiazd granatowego nieba.
I biorą nowe, by piąć się wciąż w górę.
Wsród fanfary różnobarwnych świateł.
Wsród tej samej pieśni.
I wśród czarnego granatu nocy,
Ciemnej pory,
Kręci się diabelski młyn.
...

Gdyby ktoś zastanawiał się, skąd to napisane i gdzie przechodziło się tą późną porą,
od razu odpowiem, że nigdzie. Czasem się
patrzy na niebo i widzi się coraz mniej
małych, mniej dziecinnych gwiazd. 

Krzesełko na złocistej hałdzie

Samotne, drewniane krzesło
Zdaje się ciemnieć. Chmurzyć. Blask!
Złoto, całe wydmy. Wydmy po ciemne horyzonty!
Jasne, połyskliwe. I blask, i chałdy
W tę cichą i w tę czarną noc...

Oblekła wszystko, rodząc białe okruchy.
To gwiazdy, białe dzieci ciemni.
Tulone jej milczącym spokojem.
A wiem, bo czasem osypie się kilka
Złotych kruszyn.
To jej oddech i cisza.
Potem jest tylko cisza.
Cisza dwóch mieniących się sklepień.

Przy krześle, cichym dodatku,
Pomarszczone, wygięte drzewo.
Powyginane gałęzie, wijące się,
Sięgające tak odległego.
Tam w górze, tam białe okruchy!
A może to już jej oczy...
Nie, to tylko gwiazdy.

I krzesło, dodatek człowieka, 
Jego pewnego raju,
Raju pewnego człowieka.
Gdzie mógłby przysiąść.
Spojrzeć tam w górę.
Gdzieś osunie się kilka złotych kruszyn,
Przysypane obwałem braci.
Nie widzieć ich więcej.
...

To jeden z wielu rajów.
Otwieram oczy, nastaje dzień.
Pamiątką krzesło,
Dodatek pewnego człowieka,
Co przysiadł tu tylko na chwilę. 

Biurko na złocistej hałdzie

Złotawe, mieniące się w nim,
W tym złocie i w tej ciemni, okruchy
zasypał złoty obwał, jakby chciał okryć
swych braci... Albo ich zdusić
I nie widzieć ich więcej.

Bo nic nie jest słychać,
Kiedy jest noc, tak cicha i czarna.
Kiedy tam w dole roztacza się suche złoto.
Spragnione, lecz czyste, złote hałdy,
Czasem jaśniejsze niż tam w górze te gwiazdy,
Białe okruchy.
Nie tak jednak odległe.
...

Z tego złota mogłoby być tyle bogactw,
A z gwiazd drugie tyle.
A by je tak połączyć.
I biurko, biurko wielkie, z mahoniu! 
Ale tu jest sucho..
Tu sucho i nic, nic nie rośnie...
I tak daleko do gwiazd.
...

I to jest dodatek ludzki.
Naddatek człowieczy. 

Barwy zachodu

Tutaj jest czarno,
Choć czasem słychać kolorowe ptaki.
Nigdy nie widać,
Wstrętna legenda!

I gwiazdy, wielkie.
I te całkiem dziecinne i drobne.
Fioletowe, jarzące czerwienią.
I krążą wciąż, pulsują,
By rozlać się, rozpłynąć w czerń tą,
Bezkształtną noc.
Tu przecież jest całkiem czarno.

Czarno i wciąż czarno, 
Tylko tam w dole,
Przy jakiejś ulicy.
Tam zgarbiona postać, to staruszka.
Bo i chusta jest.
Siedzi na obeschłym pieńku,
A może to coś innego.
Tu czarno jest, całkiem czarno.

I oczy. Jej oczy wystające spod chusty. 
Z jarzących oczu, to olej.
Olej cieka, ocieka, spada, łączy z czernią!
To już jest jedno.
To noc i jest czarno.
A oczy, oczy to światła. Ślepia może.
Ogniki. Chusta, nie chusta.
Anteny!
Nadajnik, więc szpicel!
Reflektor!
Przejrzał!
Wie! Uśmiecha, szczerzy wytarte zęby.
Gdzie zęby, to mali ludzie,
Małe mrówki, a tam całe mosty.
Światła, budynki i metropolie.
Od języka aż po podniebienie!
Więc miasto.
Więc ryk, gwar!
Ludzie!
Zjadła, więc potwór.
Bóg wielkich rzeczy. Stwórca!
Tu noc jest! Tu jest czarno!
Już nawet nie widać gwiazd!
I nic!
Tu noc! Tu cicha noc!
Starucha jest.
I czarno. 

Opowieść nocna

Złotawa woń utkanej nocy
Zachęcona jej pewnym,
Falującym oddechem
Przysiadła na ciemnych gałęziach.
Powyginanych palcach.
Całych chudych dłoniach!
Pną się, pną aż po same szczyty.
Szczyty czerni, utkanej nocy.
I szczyty jej lśniących gwiazd.

Czy ta noc śpi?
Jak girlandy opasuje tylko tego,
Kto chce z nią rozmawiać.
Wsłuchać się w cichy powiew.
Szeregi drzew. Rzędy skrzypiących drzew,
Których nikt już nie słucha,
Które nic nie mówią.
To tylko leci, przelatuje, lecz nigdy nie świszcze.
Ten cichy powiew.
Leci tam w serce czerni i w serce nocy,
I w serca cichych, w dali lśniących gwiazd.

I jest też niepozorna,
A jednak stal zionąca dymem,
Więc i kominy. Fabryka,
Moloch świecący, wyłożony
Drobnymi światłami,
Nieraz musną gałęzie,
Dalej... rozproszone w nocy.

To tam przy półotwartym oknie,
Schylają się milczące głowy.
Stukające, skrzypią,
Aż wszystko będzie gotowe.
Aż choć jeden się zmieści.
I uleci tam ponad te szczyty.
Szczyty tej nocnej czerni.
I ponad te szczyty gwiazd. 

Tańce w trzech różnych porach

Przeszyty jadeitowym blaskiem,
Żeśką zielenią rozchodzącą w serce,
Jak kolejne kręgi ożywionej wody
Po wrzuceniu choć drobnego kamyka.
...

Nitka, która wydostała się drobnej ręce,
Jak smok zwinny, niebiański,
Jak anioł, w którego nikt nie uwierzy.
Cóż z tego, że gdzieś tam ktoś za nią płacze.
I tak nikogo i jej już nie widać.
...

Łódka wśród migotliwych gwiazd
Dobija milczącego brzegu.
Żadne oczy nie wychodzą na powitanie.
I ona nie niesie nikogo. 

Mapa nieba

Notuję ruchy chmur.
Jedna mała poleciała tam.
A całe stado ku
Jarzącemu się słońcu.

To była moja praca.
To lot wśród chmur.
To mapy, kartografia całego stada!
...

Stworzona moją ręką
Na pojedynczej kartce.
Lecz, gdy patrzę w górę,
Kreślę dal, tę niemą pustą dal,
Bo nocą oczy skupione są
Na gwiazdach. 

Kształty chmur

Ktoś pokazuje, tam w górze.
To świetlistych anioł.
Ja widzę krokodyla.
Snuje się po beskresnym oceanie,
Jak Nil, co chciał być odmieńcem.

Jesteśmy odmieńcami.
Inni widzą tylko chmury.
I ja też wiem.
To mgła, to chmury.
I anioł, i krokodyl.

Nil. Nil pozostaje prawdziwy.
...

Jesteśmy dziećmi.
Waszymi dziećmi.
Chcemy anioły i krokodyle.
I pływać w niebiańskim Nilu. 

Koło młyńskie

Koło młyńskie
Kręci się wkoło.
A czerwone jest.
Czerwone domki.
Czerwone balustrady.

I światła.
I dzieci.
I te tłumy śmiechów.
To krzyków.
To w górę wyrywa się.
W dół.

A ciągle wokół.
Ktoś by mógł przysiądz,
Że nigdzie nie zajedzie.

Pewnie wariat jakiś,
Co nie zna czerwonego

Olbrzym

Czerwony olbrzym
Zakołysał trybą.
I idzie.
Wielki. Potężny olbrzym.
Olbrzymi, nieugięty.

A czym on jest?
A maszyną.
A jaką?
Olbrzymią.
A po co?
Wciąż nie wiem.
O, idzie przed siebie.
To człowiek?
Być może.
Czy Bóg?
O, broń Boże.

To olbrzym.
Olbrzymi.
Ma tryby. I dymi.
Zapytać.
Wypada?
On idzie.
To zdrada?
To spisek wszeteczny.
Olbrzym niebezpieczny!
Paniki! Ratunku!

Tak naprawdę to wcale nie żaden olbrzym.
To zwykła maszyna. A tamci, o ci,
oni nie wiedzą, do czego to służy. 

Rozmowy niekontrolowane

Panie, bo tam jest szaro.
A tam jest kolorowo.
Tam dzieci palą ognisko.
Tam dzieci puszczają latawce.

Tam dzieci biegają.
Widzi pan, tam kolorowo.
Pan wodzi wzrokiem.
Wodzi w powodzi.

A tam znów szaro.
Szaro panie, bo hel panu uleciał,
Więc balon okazał się zepsuty.
Nie zrobi pan z niego już nic.
Pan dorósł, panie... 

Rozmowy fircyka

A patrzcie, tam delfiny są,
Na niebie.
Czy one błądzą?
A czemu nie w wodzie?
Panie, to chmury są.
Chmury pan widzi.

To delfiny, a takie ubogie,
Bo to balony.
Tam dzieci w chmurach.
I sznurek jest.
I one lecą, wie pan.

Ale tam nic nie ma, 
To słońce panie.

Ależ proszę pana, jak słońce,
To i szklarnia.
Taka mała szklarenka.
Bo szklarnia to i warzywa.
Tam pomidor. Tam są pomidory,
Pan widzi.

To zachód, panie.
Panie, toż szklarnia i delfin...

A delfin też tam.
Delfiny tam są, na niebie.
Ale tam, bo tam, po drugiej stronie.
Tam jeszcze nie wyrosły pomidory. 

Imponderabilia

Tu wielki glob jest, a pękaty.
A gdyby tak lekko, tam w górę, o...,
To wielkie róry tam są.
A srebrne, jak to księżyc w zwyczaju ma.
Bo noc jest tu. To róry w czerń wychodzące.
Róry wielkie, tak wielkie są, a z nich...
Z nich jak wodospad w tę toń.
W tę niemą toń, a czy to woda...
Grunt, leci w dół, tam, do ciemniejszych gwiazd.
I słychać śpiewy, różnobarwne, a nad tym.
Nad tym głowiły się dzieci...

Bim! Bam! Bom!
To jesteśmy my.
Bim! Bam! Bom!
Nasz zielony strój.
Taki krój.
I bim! Bam! Bom!
W dole cichy wiatr.
Tu czerwień.
A gdzieś i łza.
To ptak?
Ognisty jesienny ptak.
To bim! Bam! Bom!
Z deszczu ciche mgły.
Mgły. To mgły.
Bim! Bam! Bom!
I my.
Bim! Bam! Bom!
Lecę, co się dzieje?
To knieje.
To knieje. Knieje i czas.
Nie ma nas.
Nie ma nas!
Bim! Bam! Bom!
To lecimy w dół.
To muł. Zły muł.
To Bim! Bam! Bom!
I bim! Bam! Bum!
Gruby gburny gbór.
I wór.
I sto dziur.
Bór.
Sotos wiór.
Bim! Bam! Bom!
Patrzę, co się dzieje?
Widzę.
To knieje.
Bim! Bam! Bom!
Bam! Bam!...

...I tak potem dorośliśmy. 

Płynie rzeka

Płynie rzeka.
Niech płynie.
Płynie rzeka. 

Szara dal

Szara dal.
Pod zachodzącym Słońcem
Żurawie zrywają się do lotu.

Pola wiatraczane

A tu są pola.
Pola, a pełne wiatraków.
Pola wiatraczane.

Oddalony

Tam w górze te fale.
A fale z błękitów,
A to wszystko takie,
Że można już zapomnieć.
... 

Hałdy piachu,
Przygniecione wydmami.
Jakby to żyło...
I wraz z każdym oddechem...
Jak cokolwiek innego.
...

I kiedy patrzę tam przed siebie.
Widzę piach.
I wciąż piach.
I choć to nie ta planeta,
To jakbym już z nowym wdechem.
Już nikogo prócz niego nie spotkał. 

Moje wyznanie chwili jednej

Zapadłem w radość.
Bo świecą mi gwiazdy.
Nocne niebo,
To słońce zachodzi.
Omdlewa.

Omdlewam,
Jak ptactwo zmęczone.
To pieśni w lasach.
Ogniska wzniecone!

I pełno.
I pełno wciąż tego wszystkiego,
Kiedy tak lecę,
To wiem, ja chcę lecieć.
Przede mną orkan stu burz.
Przede mną orkan stu burz. 

Konstelacja nocy pewnej

A stali tam kapelmistrze,
Co wojsku kazali, a krzyczeli.
A żołnierze, ci po gwiazdach
Rozstawieni to strzelbą w nie,
A dobrze!
A wtedy ta gwiazda każda świecić zaczęła.
I inni trafiali do domów swych.

I to byli ci rybacy,
Co okonie na haczyku mieli i wśród
Wód się kołysali.
A księżyc im szlak kreślił, miejsce
Im na łowy.

To były też dzieci jakieś,
Bo one są wszędzie.
To i te się jakoś dostały pływać,
To łodziami kołysać,
To żołnierzom strój ciągnąć.

I to wszystko tak było,
Czernie w dal płynęły.
I w dale tak,
Aż słońce nie wyszło.
I nie kazało już
Zmienić pejzażu.

Bo to ludzie się budzą.
Zobaczą, nie uwierzą.
A niech śpią, byle dobrze.
A u nas niech płyną okonie. 

Pierwiosnki

A pośród to mgieł niemych,
Zszarzałych i zmarzłych,
Spiczasty kraniec się wznosi.

A gdy śniegi ogałacają wodę.
I gdy to wszystko nam mija,
Gdy na gałęzie ptactwo wraca
I światło nam wszytkie wschodzi...

To i widać przymknięte drzwi,
Bo to już mgła przeszła.
To szadź na okienkach się roi,
A tej już nie ma przegnać komu. 

Kronikarz

Ciemnia.
Nieme błyski przewodników...
To stal jest,
Oświetlona nieco przez
Monotonne pulsowania diód.

Stukot...
Ożywiona wodzi jarzącymi
Światłami.
Naraz skowyt. Cisza...
Wpija wzrok w przeżólkłe
Szpargały...

Czerwone błyski przeleciały
Po wyblakłych znakach. 
Trzask.
Ciemnia przywrócona.
...

Szpargał odłożony,
Oświetlony nieco przez
Monotonne pulsowania diód.

Widziadła nocnego nieba

Mówią, że czas spać,
Panie, lecz wie Pan...
Ja, jak dziś, tej nocy,
Tak aż się nie czułem.

A więc dobranoc, Monsieur!
A więc tu wam czas spać.
Jak życie wam... Życzy,
Dobrej nocy.
Tak życzę też i ja.

Bo mi tu zostać, poczekać,
I minąć tak w dal, nie zwlekać.
I życzyć, by mnie jeszcze wyrwał świat!
Mój drogi Panie przecież,
To jedno jest na świecie,
Kiedy nie trzeba spać.

A więc, dobrej nocy, mój drogi.
A pozdrów Pan żonę!
Pan idź.
Ja tu, że się rozkładam.
Samotny podupadam.
A zatem dobrej nocy, już mi iść.
Czas iść. Czas iść.
No iść!

Ale tak gadam,
Ot, bez celu.
Sensu.
Taka to postać człowiecza.
Jak z dobrej książki.
Jak z wiersza, Panie.
Bo nie z dnia.
To noc jest pierwsza.

A zatem dobrej nocy,
Tym, co muszą spać.
Spać.
Śpijcie dobrze, a ja jako wasz
Strażnik dobrego smaku i woli
Będę tak sobie tu nucił...

Mówią, że czas spać,
Panie, lecz wie Pan...
Ja, jak dziś, tej nocy,
Tak aż się nie czułem.

A więc dobranoc, Monsieur!
A więc tu wam czas spać.
Jak życie wam... Życzy,
Dobrej nocy.
Tak życzę też i ja.

I ja sobie.
Tak paplać dla siebie.
Tak, dobrej nocy.
Życzę i ja!

Smugi nocne

Nocne smugi
Granatem malowane.
Przyzdobione światłem.
I jak te lampiony kołyszą się...
I kołyszą nad głowami,
Które, okryte starym kapeluszem,
Nie spojrzą nieraz w górę,
Lecz idą oświetloną drogą,

Idąc ku jaśniejszym dniom. 

O poranku we wsi

A widziałem tam wiatr.
Pokazał się, kołysząc gałęzie,
Choć to był dopiero poranek.

I droga była, a kręta, obmarzła,
Bo i wokół szadzie się zsiadły,
Odbijając mroźne promienie.
Bo to był już poranek.

W górę nieraz wzleciał niby obłoczek,
By rozwiać się na zimnym błękicie.
To ludzie doglądają swych spraw,
A nastał jedynie poranek. 

Pani w czarnym kożuchu

Jakby to dla
Pani ująć?

Jak pieśń gwiazd,
Dzieci czarnej nocy.

A jakże składnie zawrzeć?

To wszystko, refreny
Ciem, nocy motyli.

Bo tamta pani co to i z mgłą,
O nocnych kroplach, 
Co roszą buty, chcąc nań uciec.
A to z nami, czarnymi ludźmi.
Czarnymi ludźmi z czarnymi...
Butami.

Wkomponowanymi, nocny obraz...
...

Gdzież ta latarnia, światło boskie, 
Ludzkie oczy?
Ciemni sylwetki, nasza noc nas
Nie zaskoczy.
Ma maro mgielna, gdzież ty,
Łuną wskaż czasami!

Bo wprzód widziałem nieraz.
Szła gdzieś pewna pani.
A jakże pani, ciemna, jakże
I ponura.
A od nas ludzi wyszła.
Przeszła. Poszła.
Bzdura!

Jakże by pięknie tak,
By modlić się do Boga.
A głową przy niej być.
A sercem czy w noc.
Trwoga.

To trwoga boska, czy
Z miłości ustanawia.
Swe prawa nocy ciemnej.
Pieśni wielkiej.
I tak mi serce wciąż, a naraz się
Odnawia,
Że i piękniejsze są za dnia.
Lecz postanawiam!...
...

Uleci nieraz.
Ktoś umilknie...
Nieraz stuknie dziobem.
I już jest dzień. Noc nasza, zbuki.
Rozeszli się ludzie.
I już wstało słońce.
Odleciały...
I pieśni, czarne buty, kruki.

Tylko ta Rosa, ludzka, święta, nowa
Nie pamięta poprzedniego życia. 

Pieśń wieczorna

Do ciemnego szumu,
Szeptów zza zieleni
Bogów tych, co
Zapomniał świat.

Do starych pni
Do muzyki w tych
I do magii, co świata
Duszą,
Co szeptem mym i bogiem mym...

I do ulotnych spojrzeń,
Do opiekunów borów,
Co może czasem, a w śpiewie,
Patrzą to w górę, na niebie...
To mglisty wieczór zodiaków i gwiazd. 

Widzenia

I widziałem busz.
I leśne zakątki
Poorane strumykami.
A jakie to błękity.
A jaka czerwień!

I nic, byle skończyć
Pisać.

Plotki silnych wichrów

Bo kiedy przyjdzie coś,
To powiem temu- Wyjdź!
I tak sobie powiem,
Jakby to przewidział los.

I jakby drzewa się schyliły,
Jak gdyby to było pana życzenie.
By wyjść.

I taki ktoś.
I taki ktoś to precz, niech wyjdzie,
Byle już.
A ja do rymu, tak do rymu byle
Cóż.
No byle cóż, ktoś powie wtedy,
Że bez ugłady, bez potrzeby,
Tak pana wyganiam.
No i tak.

Bo widzi pan, bo tego sensu
Brak i na dnie.
A widzi pan, co ja tu piszę, nikt
Nie zgadnie.
Czy deszcz jesienny to, bo letnia
To osnowa.
O panie, panie się chowają, jaka szkoda.

To przez ten deszcz jesienny. Deszczu,
Mi stąd wyjdź.
A jak przeszkadza jakiś promyk,
No już, precz!
A jak ktoś niedobry, no to dobro,
Teraz przyjdź.
I tak panie się toczy, no i cóż.
I oto tuż.

I widzi pan, jakie to proste.

Bo jakby co,
To niechby kto,
No niechby zgadł.
Czy to ktoś mówił, śpiewał,
Czy dął silny wiatr.

A jak już zgadnie,

To kiedyś trzeba iść
Do palącej się wody. 

Wieczorna cicha

'' Piękna, wieczorna,
Cicha. '' 

I ujrzałem
Wyjące fale
Pomarszczonych brzezin.
Idąc po spopielonej ziemi,
Tak często szukamy gwiazd.

To mgła.
Snujące obłoki,
Podpierające się zimnej kory.
Widziałem starą chatę,
Powiązane, spróchniałe...

A choć to wszystko szumi,
Rodząc chmary
Czarnych skrzydeł,
Nie wejdę tam.
To jedno wspomnienie,
wyryty napis
Odsłonił mi gwiezdną noc.

A zatem, wszyscy śpią.
Śpią, więc próżno pukać.

Czarne aktówki

Krzyk.
To jedyne co pozostało.
Tak!
Mój wytarty,
Powykrzywiany obraz.

Przecież to śmieszne.
Śmieszne!
To nic!
To bez sensu!
Ot, i śmierć!
Bez ceregieli.

Więc krzyczeć.
Podchodzić do kobiet,
By uczuciowo dać im klapsa.

'' Pupko ubóstwiana. ''

Dać się porwać
Nawałom rozpaczy.
I krzyczeć, i tańczyć.
Zasypać nijakością.
Powstać.
Biegnijcie!
I krzyczcie!

Ryczcie nad waszym
Szmatławym losem!
Drzyjcie!
Skaczcie,
Rzucając pantoflami!
I bójcie się tchórze
Sąsiadów.

Tego, że przyjdzie wam
Potem stać na piętrze.
I ten jeden, och,
Jaki piękny skok.

Och, jaki piękny skok.
Daleki.
Wielki!
Wielki skok
W czarnych pantofelkach!