Translate

sobota, 16 lutego 2019

Ochota

Mam, że tak powiem,
Ochotę.

Ochotę poważną,
A potem.

Potem już będą
Wspomnienia.

Poprawki, szepty.
Życzenia.

Westchnienia

Przyglądam się w drodze,
W błędnej zamieci,
Martwym kamieniom.

Jest ci..., czy zimno?
Okryj się, proszę...
Moim sumieniem.

Resztą niech będą
Westchnienia.

Nadzieje

Nic nie zależy.
I w nic nie wierzy.
Kto?
Być to, nie wiem i sam.

Siedzi we wieży.
Uśmiechy szczerzy.
Nikogo nie ma i sza.

Niewiedza

Ściska tak...
Muszę wykrztusić.
Wykrztuszę w słowie-
Krztusić.
Wymusić!

Nie wiem.

Może ktoś klaszcze.
Przyklaskuje.
Jest usatysfakcjonowany.
Lub klaszcze z przyzwoitości.

Może to ja.
Nie wiem
Lub wiem...


Nie wiem.

Pytania własne

Powiedz,
Cóż chcesz ode mnie.
Tak paść się,
Tępe pragnienie.

A jednak jesteś.
Czy mówię do siebie?

Majaki

Koszmar,
Niby to senny.
Bezpieczny.
Bezwzględny.

Tworzę.
Zapomnę.
Wyrzucę.
Odjadę.

Pomni.
Powróci.
Wykrztusza zdradę.

Ucieknę.
Pogodzę.
Padnę.

Czy ja to wszystko odgadnę?
...

Skoczę.
Wypłynę...

Mara

Chciałbym,
Żebyś była ładniejsza.
Bardziej ludzka.
Jaśniejsza...

I bielsza.

I jeszcze więcej
Bym mógł powiedzieć.
Otwieram oczy...,
Znikasz.
Wymykasz.
I nie ma już ciebie.

Niewiadome

Jedna podróż.
I myśl jedna.
Jeden krok.
Miłość bezwzględna.

Dzik ucapi.
Zrzuci ciało.
Tylko dusza.
To zostało.

Jeden krok,
Lecz w swoich myślach.
Jedna podróż
Wgłąb pragnienia.
Dusza jedna
I myśl jedna...

Śmierć, po śmierci.
Jestem, nie ma.

Małe rozczulenie

Nade wszystko
Jeden uśmiech.
Nade wszystko
Uśmiech jeden.

Jeden w szczęściu
I w obłudzie.
I w nieszczęściu...
Sam już nie wiem.

Jeden uśmiech-
Jeden powiew.
Jedno małe rozczulenie.

Nade wszystko
Jeden uśmiech.
Nade wszystko
Uśmiech jeden.

Proza chwili

Mówili.
Ja nie chcę głosu!
Czasu...

Rosy...
Pragnienie.
Cienie.
I nocą pachnące wrzosy.
Wrzosu!

Słowa, nic to
W odczuciu.
Pomóc. Ruszyć.
Wygarnąć.
Biada w słowie.
I biada w myśli
Nim te głos wypowie...

Wszystko to śmieszne.
Śmieszne. Bez celu.
Zbyteczne.
Fraszką. Trenem.
Życiem i grozą.
Wierszem, żalem,
A czasem też prozą.

Żyć życiem.
Koniec.

O pieniu

Święci.
Święte świętości.
Barany!
Kogut upalowany.

Pienie.
Pienie jak inne.
Majestatycznie-
Dziecinne.
...

Czasem podejdzie kura.
Człowiek pisze.
Patrzy.
Bzdura.

Asymetryczność

Opada gwiazda.
Właśnie...
Spala, dogasa.
A właśnie.

Próżno pociechy,
Nie mówi.
Jest czy ratunek...
Nie umie.

Gaśnie.
Rym.
Nadzieja.

Łaska osobista

Odpędzam mary
Przeszłości.

A gdyby tak,
Od kości do ości.
W złości. Nicości.
Człowiek dla siebie złem.
W cierpieniu
Strumyczek ogniem,
A gwiazda w marzeniu.

W tej to myśli dla siebie
Wypowiem.
Wszelkie, co straszne,
Odpuszczę sobie.

I wszelkie zła, wszelkie
Upiory. I wszelkie kary.
Upadłe Gomory.
Odpuszczę sobie.

Trwać będę.
Żyć.
Odpuszczę sobie.

Żyć chcę.
Żywot niezaśmiecony
Epitetem.
Łzą, łaską, mrowiem.
Odpuszczę sobie.

Życie, a lekkie, bezpieczne.
Życie czy niedostateczne?
Niezgrabny człowiek.
Notę wypowie.
Pójdzie, by wiecznie...
Odpuszczę sobie.
I spiesznie...

Skoczyć do wody,
Czekać spadających gwiazd...

W marzeniu.
W życzeniu...
Odpuszczę sobie. 

Wyczekiwanie

Widzę motyle.
Turkającą ważkę
Pola złotych zbóż...

Wypatruję niedociągnięć,
Spodziewam się pędzla.

Ludzie przechodzą...

Fatyga

Czytelniku, skosztowałeś
Mego chleba?

Mego?
Pyszny!
A jak...
Pyszny.

Nikt nie słyszy.
Cicho.
Pan Bóg ziewa...

I nie słyszy.
Myszy jedzą.
Myszy harcują.

Refleksja

Duszno w słowie...
Gdy wypowiem-
Obtłuszczone.

Czy mnie biją.
Czy sumienie.
A me czucie?
Nic, kamienie.
Serce.
Mrowie...

Niech, me życie.
Wartka strata.
To ja mówię.
Tam, do kata.
Sobie...

W słowie to wypowiem.
Nazwę opatulę w-
Powiem!

Patrzą na mnie jedynie
Chusteczki.

Nic, a złe wytłumaczenie.
Nikt nie idzie,
A więc skrobać.
Myszka. Nigdy.
Już głodować.
Czcze zwątpienie.
Me życzenie-
Me marzenie.

Dla siebie.
Sobie.

Moralitet poranny

To nie będą rymy
Piękne, a układne.

Taki morał,
Piękny morał
Tobie daję.

Ciepły i chrupiący
Chleb za wszystkie raje.

"Zamiast raju?
Skusiłby się pan
Błogością rezolutną."

Może skusił,
Ale kusić nią mi trudno.

Bal

Bezcelowość.
Beznamiętność,
Trwanie...
Spanie.

To ten koncert,
Ja zapraszam miłe panie.
To podkute na pokutę
Kością strachu.

A skończone
Na goryczy w ziarnku maku.

Płyńmy dalej.
Z mostu w nicość.
Bzy wdychajmy.

A i walca
Nosom śmierci też zagrajmy.

Przemijanie

Widzę kosę.
Widzę taniec.
Widzę śmierć.

Widzę szczęście,
Deszcz, kolory...
Niemoc, łzę.
...

Siedzę obok
I układam z Bogiem
pasjansa.

Czy to metafora?
Rozgardiasz. 

Wyznanie

Wiersz trwa dalej.
Gdy siedzę, piszę...
Jak jem,
A słyszę...

I płaczę.
Śmieję się...
Uciekam... w knieje
I marzę.

Dar to?
O darów darze.
To jest marzenie.
To są witraże
Niemalowane.

To są pieszczoty.
Upadki, wzloty...
To psy i koty.
To marzę.

Nie wie,
Nie czyta.
Do siebie wzdycha.
I ja też wzdycham,
I marzę. 

W dale

Czyżbym już kończył?
Czy ja to kończę!

Nie chcę.
Wyrywam.
Opadam
Czy wzywam...
Nie wiem.

Dziękuję, jeżeli mam komu,
Że płynę i płynę wciąż dalej.
I mogę to wszystko opisać. 

Marzenia upitych głów

Marzenie upitych głów.
Marzenie...,
W oddali grób.
Gwiazdy zbledną.

Marzenie jak kaniony...
Marzenia... Ambony
Więdną.
A tam mi gwiazdy.
Gwiazdy wciąż bledną.

I nocą błędną
Nieme wiatraki.
Patrzę w dal ciemną.
Puste baraki...

A pośród nich kaniony.
I ta z różą piękną...

I niech przy tym gwiazdy te zbledną. 

Widziadła

Czuję obecność...
Widzę obecność,
Ale twarz ciemną.

Gdy twarz odwrócę,
Myśli nawrócę...
To już tę jedną. 

Zapisy

A może piszę,
By pisać dobrze.

Co pisać dobrze?

Czy o umarłym
W rzece jesiotrze?
Czy o bzie czarnym?
Grobie samotnym,
Szczęśliwym bobrze?

Czy też bez celu.
Mało czy wielu.
Czy tak jest dobrze?

Piszę i piszę...
Dla siebie piszę.
Dla deszczu kropli. 

Żywoty

O Orfeuszu
Za Styksu przesmykiem.

Światły Tomaszu
Wsród rajskich uwielbień.

Ty, bez wszej wiary,
W bezkrwawej nicości.

W końcu ty, życie,
W końcowej ciemności.

Zwięzłość

Ależ mam tendencję
Do popadania w skrajny
Pesymizm.

Tak wytworzony.
Z gwiazdy zrodzony.
Pyszny,
Strwożony.
Niech...
Narażony.
Ułożony.
Żyjący, a jak.

Świat ponury

Deszcze. Talenta.
Mara zmoknięta...
Na skrzypcach
Sobie wciąż gra.

Ludzie przechodzą...
Błota się rodzą.
Do światła wzlatuje ćma.

Do-prawdy

Wynosić się z prawdą!
To mara nikczemna.
Krztę kłamstwa.
Więc prawda!

To żmija przebiegła.
Ponętna.
Kusząca!
Ach, skuście się wszyscy.
Tucząca.
Lecz rytmiczna...

Dla ładnych i brzydkich...

Ma prawdo, czy biją?
Za drzwi wyrzucają?
Bezsilna, płacząca,
Gdy ubić starają.

Prawdo ma
Czy też boska...
W tryumfie potrafisz
Wynosić swe racje
Ponad ludzki afisz...
Więc brawa!

I rzeknę do ciebie,
Rusz mury, kamienie.
Daj znać. Ja odejdę.
W chłodzie, niewzruszenie.
...

Ach, przedstawienie.
Ach, ono trwa dalej.
Gdy słońce na szczytach,
pan księżyc się mieni.
Wszyscy do teatru.
Wszyscy zaproszeni. 

Udogodnienie

Moje piękne życia.
Równe i równiejsze.
Lepsze, gorsze.
A mało.
To brzydsze, piękniejsze...

Dajcie mi być zwyczajnym.
Niezwykły-
Tym rzucać.
Być z dala od innych,
O to się wykłócać. 

Ironia

Jeden rym, co
Wspak zwróci
Najszczersze miłości.

Krótki ryk, 
Co obgryzie twe
Życie do ości.
I kości...

Ciszą brak,
Co nakłuwa
I wiesza na kołku.

Chwilą śmierć,
Co nie rusza się
Stąd bez tobołku.

Nic to, żyć.
Patrzę, kos uleci.
Chęci, dym, ogień,
A bawią się dzieci.

Nic, a słowa gdy
Te wypowiadam.
Słyszę chichot świata,
Wiec tu się spowiadam. 

Co czuję

Jesteś jak te łąki...
A w lipcowej prozie,
Niczym czerwień jabłek.
Lecz w swojskie zagrodzie...

Nic to.
Ty jak chmura,
Co wznosisz do nieba.
Lecz mnie nie uniesiesz...
Opadam, tak trzeba-
Jak jabłko.

Jak ognisty płomień,
A w zwiewnych swych pozach...
Tak hula powietrze
W przekornych wąwozach.

Tak złe porównania,
Jak na morzu góry.
Czyżby nietrafione
Są wdzięki natury?

Nic to,
To do Ciebie
Te strofy niesfore.

Do tej, co czuję,
Może myślę.
A może opadam,
Jak trzeba. 

Pole nieokreślone

Z odwagi dla siebie...
Choćby umrzeć.
A choćby cośkolwiek...
Choćby nie wiem jak bardzo,
Jak mocno.., jakkolwiek.
I mógłbym...

I nie mam zamiaru.
Ani poddanym...
Nie małym.
Dla siebie, wiem...
Nieważne.
Choćby darem darów.

Niech świat się złości
Na mym polu chwały.

Niech gwiazdy się śmieją...,
Nie wiem.
Niech się śmieje świat cały. 

Do mojego Czytelnika

Drogi Czytelniku.
Znów w chęci najszczerszy.
Znów mnie nie zrozumiesz.
I znów. Znów Ty- pierwszy.

"Szczekać na świat,
Będąc pawiem."

Mój drogi, ja szczekam.
Ja jestem tym pawiem.
Przelecisz wzrokiem...
Paw latać nie umie.

Nie pojmiesz wiele.
Ja też nie rozumiem.

Pisałem, czując,
Jak dziecko na rękach.
I jak trup, jak starzec
W przedśmiertnych swych lękach.

Pisałem, płacząc
I marząc sromotnie.

Pisałem, za nie bym
Umarł stukotnie. 

List do samego siebie

Nie chcę się bać!
Czy mnie słyszysz?
Czy czujesz strach?
A pozwalasz?

Czy ty sam siebie wychwalasz?
Czy czuję?
Ja czuję...
Nie wiem.

Ja jestem.
Ja piszę do siebie. 

Do przyjaciela Słońca

O Słońce, przyjacielu,
Karmisz mnie swym blaskiem.
Patrzę, ocieplasz.
Wstydzę się, kochasz?

Lecz tę mam nadzieję,
Że mnie nie rozumiesz.
Nie słyszysz.
Może tylko czujesz.
Czytać mnie nie umiesz. 

Rozpanoszony

Nie wiem, co napiszę.
Czy nie wiem, co piszę?
Czy może coś złego.
Nic złego, nic dobrego.
Mój przyjacielu...
Czy to się mi zdaje?

Może tylko siebie.
Może o tym, co czuję.
Może prawdę nieszczerą.
A może fraszkę. Tren.
Coś nienazwanego...

Nie odpowiesz,
Bo jestem tu ja.
Może tylko ja istnieję?
A może Bóg się ze mnie śmieje.
Płacze...
Nie wiem, przyjacielu.
Jak ja nic nie wiem. 

Nieprzewidywanie

O Bogu pisać nie będę...
Czy sam?
Czy może się zlęknę?
O Bogu, czy ja pisać umiem?
Nie czuję i wciąż nie rozumiem.
I nie chcę...

Nie spiszę,
żeś drewnem w kościele.
Ze stali nierdzewnej.
Kuty z diamentu
W szkatule podziemnej.

Nie spiszę- piłem o pieniu.
Żeś się pojawił,
Siadłeś na ramieniu...
Żeś dał mi butelkę następną...
I razem piliśmy w swym cieniu.

Czy ja się boję...
Czy trąca mnie miłość?
Może strach.
A może to ten sam łyk. 

Niewiedza

Nie wiem, co dalej napiszę.
Niech to pisze za mnie.
To, co żyję.
To, co czuję.

Czy może to,
Co mi tamte odebrało.
...

Nie. Ja napiszę.
Napiszę kolejne wersy.
Wersy o swej niepewności. 

Nienazwane pragnienie

Czy ja chcę miłości?
Tej, która nie będzie straszyć.
Tej, która nie czepia się rymów.
Tej, która nie jest miłością,
By nie była zła.

Więc błogością.
Pyszną ością
Czy kością,
Czy studnią bez dna. 

Zwierzenia

Wiersze me.
Umrę.
A teraz nie chcę.

Myśli me...
Niech umrę!
A byle czym prędzej.

Nie widzę...
A widzę-
Siebie za kata.
To wszystko na złość się splata.

Na oczyszczenie

Deszcz pada- na oczyszczenie.
Deszcz pada- na me zbawienie.

Więc szczekać na świat,
Będąc pawiem.
Miauczeć i tarzać się w trawie. 

Mój drogi

Czytelniku,
W chęci najszczerszy...
Nie zrozumiesz mnie.
Nie zrozumiesz- Ty pierwszy.

Powiesz, nie ta stylistyka.
Nie tak dobrana muzyka.

Nie tak się rymy splatają.
A ja je kocham.
Kocham.
I one też mnie kochają. 

Wiara ocalonych

Mam do powiedzenia...
Wykrzyknę!
Krzyczeć, by krzyczeć.
Krzyczę więc!
Idioci!

I wszyscy, co prawdę znacie!
Prawda.
Prawda, prochem rzucacie!
Wszystko zna, same kości.
Oby, czy zna krztę miłości?
Śmieszny głupek.
Poczciwy.

Nikt nie rozumie.
Ja- tkliwy...
Czytasz? Odejdź.

Odejdź i żyj.
Bo jutro,
Jutro i tak przestanę w to wierzyć. 

Ludzkie drzewa

Strach opatulił katedry.
Uciekają... cienie.

Wyklęty się nie boi?
Czy pod murami stoi?

Opiera się na ramieniu.
Czy mówi- Bój się mnie, cieniu?

Strzepnąć go. 
Wściekłe szpony.
Pogodzić- zniknie...
Pocieszony.
Uciec mam!

Uciekają. 
Biegną, w bezsiłę wrastają. 

Prowokacja

Niewiedza- czego pragnę.
Niewiedza- się wstydzę.
Me prawo nad światy.
Czy światy?
Nie wiem.

To brzydkie.
Więc szydzę.
A szydzić na pocieszenie.
Rozstaje.
Tępe pragnienie.
Zasypać jedną z dwóch dróg.
A która..., dobro, zło?
Bóg.

Nie wiem.
Nie wiem!
Nie wiedzieć pragnę.
A wiedzieć żądam!
Czy zgadnę?

Czy światy stworzyć sam?
Wstydzę-
I tego wstydu się brzydzę...

Tylko ciekawość

Kończy się...
Tykanie.

To staranie...
Czy prośba?

Nie, piszę do siebie,
To tylko ciekawość.
Spisane dla siebie prawo.

Obleśny

Zastygła wilgoć
Klei się w umyśle...

Liście.
To wszystko liście.
I drzewa, a kasztanowe.

I liście.. w moim umyśle
Liście moje, duchowe.

Poszukiwacze,
Nie osądzajcie mnie.
Każdego dnia, gdy opada jeden,
Dwa słowa- przeżółkły. Zwiędły.
Trzy wiersze- złoty!

Przeklęty.
Święty!

Zrywać, to nie wypada.
Ciekawość, więc biada...
Biada, kiedy spostrzeże.
Mój las. Liście me!
Nie wierzę!

A patrzę, zielenią się nowe.
W mym lesie.

Ja, głupi, czekam,
Aż jakiś obcy przyleci.
Czekam.

Może z odpowiedzią...

Utwór listopadowy

Zazdrościć umarłym
Za to, że wierzą...
Nie wierzą. Głupcze!
Czują czy wiedzą...
Nieważne!

A móc wędrować
Po tej prawdziwej...
Po jednej. Jednej- uczciwej.
Wędrować zieloną miedzą...

Odejść.
Gdzie kłosy biedzą
Stawiać zgubione losy.
Czekać jednego. Żniw.
Pycha. Pycha!
Przez życie iść- bosy...
Nie chcę.

Więc kogóż prosić.
Komu zawierzyć?
I kim się obnosić?
Biegiem...

Odejść, jak jedno pragnienie.
Odejść jak pewność
Wydarte życzenie!
Uciec w niewiedzę..,
Niewiarę.
Niewiaro!
Powiedz mi, życie,
Jak skończysz się maro?

Jak skonasz... 

Powrót z gwiazd

Ten wpis będzie tylko o tym, że chciałbym jednak na niej zostać. Chciałbym, ale tu życzeń słuchają chyba tylko całe niezagospodarowane hektary próżni.

Pilot

Powrót z gwiazd.
Nie było wyrwy,
dziury... Niczego.
Potem nazwali go skorupą.
Dziennikarzyny- trumną,
która nie zazna ziemi.
Międzygwiezdną.
Tak nazwali naszego ''Mściciela''.

To nie był meteor.
Tlenu był zapas i na okrążenie układu.
A zwarcie... , to niemożliwe.
Mściciela pożarło serce.
W zasadzie jego pasażera.
I mojego ucznia.
I to ustalili inni profesorowie.

Stos.
Atomy.
Promieniowanie.
Skorupa.
Tak ich nazwali.
''Podróż z gwiazd.''
Ale gwiazdy wołają.
To pasja, nie da się uciec.

Teraz nikt o tym nie mówi.
Ale nie doszli najważniejszego,
To nie była... To nie jest trumna!
Ostatnie parametry, pulsowanie ciśnienia.
Otwarcie luku.
Wiem, że leci.
To pasja nie pozwala się trzymać ziemi.
On leci i choć ma zamknięte oczy.
Wiem, że dotarł gwiazd.
Wiem, że leci i nigdy...
Nigdy nie będzie uziemiony!

Profesor

To już nie czasy na rozwarstwianie sprawy.
''Serce atomowe zeżarło kochanka.'' I takie
były tytuły. Misja nieudana, trudno. Fizyka. Jak państwo wiecie, już niebawem znów będziemy odliczać do gwiazd.
Co do tamtego, nasz zespół ma nadzieję, że decyzja była spontaniczna. Że nie była oby zaplanowana.

Załoga ''Nadziei''

Wizjer lokalny

''Lądownik'' osiadł na pochyłej...
Tu znowu należy zauważyć,
Nie pocisk.
Tego zakotwiczyłem za atmosferą.
Inny manewr by wiele utrudniał,
A brana była możliwość powrotu.

Komora. Rozsuw włazu. Bagno...
Dziecinnie sądzić, że to bagno to bagno.
To przecież obca planeta.
A jak mam uprawiać podglądy przez wizjer.
To inne układy!

Cywilizacja- urywki danych
Zaaprobowanych przez
Moduły Rozumowe.
Dlatego chociażby był start.
Od tego się zaczęło.

Pierwszym spostrzeżeniem było,
by trzymać się instrukcji pobytu.
Ale tę pisał jakiś zacny profesorzyna,
Co to i swych szkieł nie zwrócił choćby
W przestrzeń zaegotyczną.
Trzeci rozdział: ''Bezwzględna
Procedura kontaktu z Neuronem.''
Pewnie nie porozumiewał się z żadnym
I ze swojego gatunku.

Wszędzie błotniste bezkresy.
Może głosy...
Bulgot.
Chrzęst, jakby odpadającej gliny.
Być może z tego jest kanion.
Ale to może... Złudzenie.
Czasem sądzę, że to wszystko...
I wtedy się boję.

Moduł Rozumowy spazmatycznie chrząka...
Niedorzeczność! Kto tak programował?

W kwestii tlenu,
Zdjąłem, bo bym się udusił.
Zdjąłem, i nie mogłem się udusić.
Nie, żebym próbował, oczywista.
Jestem naukowcem!
Rozumiem potencjalnych badaczy-
Majaki, trująca atmosfera.
Taki stan to tylko wiadomy rezerwat.
Ale nie jestem u siebie.
Jestem badaczem! A w zasadzie...
To może być jakieś echo.
Glina...

Mieszkańcy...
Widziałem zza krzaka.
Biegnie to,
Zmienia co kilka chwil.
Jedno- prask, to inne...
Toteż już nie notuję.
Oni są.
To kolorowe,
Wielokształtne.
Ruchliwe.
Na razie koniec.

Wiem, że mierne spostrzeżenia,
Ale nie ma tu nawet czasu.
Zegary zakurzone.
W ogóle to jakby płynie...
I ściska.
Jakby ten cały brąz się zlewał...
To się zaczyna.
I topi.
Przygniatał..., bulgotał.
Wrze, dusi parą.
I wylewa.
Piszę z ''Lądownika''.
A topi ich i mnie.

Strach na początku
Dyryguje ciśnieniem.
Ale dobra rada tych, co przylecieli...
Nie idzie tam zginąć,
Jak się chce żyć.
Ja żyję.
Oni przylecieli, ale ich sprawozdania...
Nic! Zwykła dwója!
I to, że zapomnieli. Promieniowanie!
...

Teraz jest błękit...
Delikatne smugi...-
To się zmienia.
Wszystko się zmienia.
Przechodzą w fiolety.
Czasem znajduję owoce.
To jest w ruchu.
Nie mam słów.
A zresztą, kończą się kartki.

Raz, pamiętam.
Pamiętam, jak jeszcze niedawno
Zbudzili mnie w lesie.
I to ludzie. Najprawdziwsi z Ziemi.
Ale to nie ona.
Ale podobna.
Tamci to tacy bardziej rozwlekli.
Ale to chaotyczne.
Grunt, że nadal tu jestem,
Tyle, że bez skafandra.

Budzą nadal, żeby wskazać
Jakieś parametry.
Ale to i tak zbyt dużo.
I tak większość zapomniałem.
Jestem...
Tak się obnażać w zapisach.

Grunt, zdziecinniałem.
Bawię się z mieszkańcami,
Niczym niemowlę.
Chcę być niemowlę.
I jestem niemowlę!
Takie, które co nie ma czasu,
By pisać.
Podchodzą sami,
Można rzec, że ci jaśni
Bo są różne gatunki.
Ale natenczas staję się dzieckiem.
I jestem.
Nie, że bez przyjemności.

I to ostatni wpis.
Na dobre zgubiłem '' Lądownik''.
Bawię się na mojej planecie.
Bawię z moimi myślami.
Dziecko.
Nie spodziewam się rozpatrzenia
Sprawozdania.
To i tak urywki danych. 

Melancholia

Gdy od zachodu Olbrzym zalewa wszelkie nieboskłony..., jestem.

Jestem... Cichutko
Przycupnięty w zakurzonym
Rogu mahoniowej belki.
Podtrzymuję strop.

Ale to niepotrzebne. Ona sama sobie daje radę. Wyjmuję więc fajkę i patrzę w dół...

Tam już się zbierają...
Oni już są.
Już są.
Już można patrzeć.

Kolejne malutkie obłoczki ulatują w głąb gwieździstego księżyca...

Równe, wygładzone kaptury.
Dzioby. Ręce.
Czarne oczy.
Ptak.
Ale to nie on.
Nie oni.
To ludzie.
Ludzie, co kiedyś chcieli
Wzlecieć.

Lecieć, ulecieć, odlecieć... To różnie się mówi, ale nikt nie widział. A w ogóle to tak mi się zdaje.

Koło tlącego ogniska
Krąg zgarbionych dziobów
Rzuca przeciągłe cienie...

Kładę się na belce...,
Dogaszam fajkę...
Słucham.

Czasem, zdaje się, że wszyscy mnie widzą. Ale nie mówią. Tak jak ja im tego nie mówię.

I opowiadają... Opowiadają,
Nieraz nasłuchując...
Lecz zawsze usypiam
Przed końcem.
...

Ranek jest cichy...
Ranek nikogo nie pamięta.
Ranek to całkiem inna historia.
Mówi, to tylko się zdaje. 

Katedra

Cisza...
Zastygłe. Wilgotne.
Wilgoć. Śluz.
Kamienie. Patrzą.
Ślepia krążą.
Stukot. Cienie.
Zgaszona świeca.

Przeciągły jęk...
Otwarte.
Blada żółć przeszywa
Witraże...

Cisza.
Harmonijny stukot
Niszczy!
Szczęk!
Głosy.
Błagalny chór
Dyszy ponad sklepieniem...
Fałsz wzdryga nadzieją.

Szelest zczerniałych kart...

Blada żółć schowana
W strzępach nocy.
Twarze witraży
Wypatrują gwiazd.

Ostatni sunący cień...
Opadł na twarz.

Kamienne monumenty
Patrzą w półuśmiechu.
Cisza...

Uśmiech słońca

Kiedy słońce
Odważy się spojrzeć...
Widzę.

Widzę sylwetki
Wskazujące drogę.
Widzę sztucznie napięte
Palce.
I widzę drzwi.

Czyste, gładkie...
Doskonałe.
Idealne.
Uporządkowane.

Boję się przejść.
Nie chcę nawet podejść.
I czekam...
Aż zapadnie zmrok.

Czernie

W nawale zdarzeń
Pamiętam tylko to,
Co piszę.

A każde widzenie
Drze się... To kończy.
Kończy. Rodzi na nowo...
I płynie. Płynne..., rozlewa się,
Wylewa. Wchłania! Kona,
Rodząc...

Wypiętrzając spiczaste klify.
Pazury odgradzają drogę.
Usypiająca szarość ubitego
Błękitu... Pary. Wszędzie duszne
Kłęby ognia. Ciska się.
Żyje.
Żyję!
Więc uciekać.

Walące okruchy zwiastują
Buchającą czerwień ślepi.
Migoczące ślepia.
Palący łzy dech.
Duszność chrapliwych sług.
Dym. Głazy i czerń.

Widzę.
To sztuczne.
Chwilowe.
Nawał czerni nakrył
Oczekiwaniem sklepienie. Dusi.
Ściska.
Tutaj..., zdaje się, zieleń, błękitne punkty-
Chowające się gwiazdy.
Falujące wśród czerni piany.
Oddech. To oddech.
To świeży oddech w obwałach
Dymu...
Może to tylko się zdaje.
Nie wiem.
Jak ja nic nie wiem!

Zlewającego. Nachodzącego.
Chłonącego wszystko.
I mnie.
Mnie!

A więc mnie nie ma.
A więc nic.
Nic nie czuję...
Poddany szarpaniom wiatrów...
Przelewam się. Obijam.
Błądzę uciszony...

Aż wszystko ucichnie do końca. 

Wierzbiny

Zdaje się..., śnię... 
Nie pamiętam
Poprzedniego Pana.
Czerwieni. Skurczów...
Zgrzytu. 

Wyblakła żółć 
Okala mgłą drobną
Sylwetkę... 
Nawały przeżółkłego pyłu
Wałęsają się, osypując słońce.
Łącząc się, lejąc... 

Ziarniste światło nakrywa
Pomarszczone pnie
Chybotliwych palców... 
Zgarbione, kołyszą się, 
Wskazując lot 
Tułającej się hałdzie 
Starczych podmuchów.

Niosą czarne pióra...
To nieważne. 

Masywy żółci okalają
Ciemną sylwetkę...
Przewalane granie wydm
Odkrywają... Łopatka. 
Dziecko.

Widoki o zmroku

W zgniłej czerwieni
Snują się chmary dymów...
Krucze, rozchlapują...
Przeżarty nurt. 

Wschodzące kominy
Grzebią połyskliwe nity. 
Nieraz padają, chłonąc...
Wałem pyłu masywy sylwetek.

Cienie próbują uciec,
Lecz nadejdzie noc. 
Nadejdzie noc...,
Dusząc dla nowych gwiazd. 

Abordaż

Ta noc miała być 
Dla migoczących lamp,
Tańców i czerwonych,
Pomarszczonych twarzy.

To dzieje się zwykle w nocy.
Kiedy wszystko obrasta mgłą...,
Chowają się gwiazdy,
Ale to nie przeszkadza.
Sylwetki ożywia poświata
Skwierczących desek.

Ten krzyk. 
Rozcina mgłę.
Zwija się... 
Chłonie! 

O świcie... 
Strzępy złaknionych gwiazd
Nadal wskazują kurs
Pogiętym szalupom. 

Ten świt miał być
Tańcem dla igły 
Tylko jednej busoli. 
Dla jednej bandery granatu. 

Dzieło tysięcy rąk

Fioletowe odcienie nieba
Roztworzyły srebrzyste oczy.
Zdają się ciche..., skupione
Na wielkim dziele.
...

Na nas.
To nasze dzieło.
To nasz raj.
...

Wielki moloch zasłania
Ostatnie ogniste smugi.
Chowają się..., boją.
Boją się nas.
Boją się spojrzeć.
To my. To my, ludzie.
To nasze dzieło.
Nasz wielki, wielki moloch.
...

Pozostała noc.
Bezwietrzna..., cicha,
Jakby zapatrzona na tam
W dali ponad te horyzonty...
Aż tam świetliste, ludzkie oczy.
...

I jeden z nas
Wylegujący się na leżaku
Pod nagim pagórkiem.
...

Ale z tego nic zupełnie nie wynika.