Translate

sobota, 16 lutego 2019

Melancholia

Gdy od zachodu Olbrzym zalewa wszelkie nieboskłony..., jestem.

Jestem... Cichutko
Przycupnięty w zakurzonym
Rogu mahoniowej belki.
Podtrzymuję strop.

Ale to niepotrzebne. Ona sama sobie daje radę. Wyjmuję więc fajkę i patrzę w dół...

Tam już się zbierają...
Oni już są.
Już są.
Już można patrzeć.

Kolejne malutkie obłoczki ulatują w głąb gwieździstego księżyca...

Równe, wygładzone kaptury.
Dzioby. Ręce.
Czarne oczy.
Ptak.
Ale to nie on.
Nie oni.
To ludzie.
Ludzie, co kiedyś chcieli
Wzlecieć.

Lecieć, ulecieć, odlecieć... To różnie się mówi, ale nikt nie widział. A w ogóle to tak mi się zdaje.

Koło tlącego ogniska
Krąg zgarbionych dziobów
Rzuca przeciągłe cienie...

Kładę się na belce...,
Dogaszam fajkę...
Słucham.

Czasem, zdaje się, że wszyscy mnie widzą. Ale nie mówią. Tak jak ja im tego nie mówię.

I opowiadają... Opowiadają,
Nieraz nasłuchując...
Lecz zawsze usypiam
Przed końcem.
...

Ranek jest cichy...
Ranek nikogo nie pamięta.
Ranek to całkiem inna historia.
Mówi, to tylko się zdaje. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz