Wtem huk.
I znów ryk skądinąd.
I z ciemności błysk.
Już żarniki jakieś.
To potwór,
Mechaniczne tryby.
Stwór zielony,
Pomalowany,
Stalowy, składany.
A jak ryknął, to się drzewa
Do ziemi blaszanej chyliły.
...
Drzewa ujemne,
Elektronowe, więc ich
Nie tyle nie było, co były
Ich przeciwieństwa.
...
I wtem wrzask na mnie naparł.
Bił się. Wierzgał!
Trzask.
Ogłuszył.
I ręką. Nie, rączka!
Stalowy wyrostek.
Maszyny!
Maszynki i maszyniątka.
I to wszystko tak
Bezdźwięcznie,
Że swój szczęk butów
Wynitowanych tłumili.
...
Chciałem to przytrzymać,
Ale to tępe.
To skąpe w mózg jaki,
Choćby lampowy,
Lampkowy.
Bierze mnie tłum i na bok.
I biegnie, tępe to,
W paszczę bydlęcia.
Obstalowanego,
Wcale strasznego...
...
A to to żre ich.
Maszyny. Maszynki.
Maszyniątka całe.
I mlaska, wypluwa ogryzki,
Lampki przepalone, druciki
Niestrawne.
...
A jeden to nawet
Błagał, żebym jego
Osobę solą jakąś
Dla monstrum przyprawił.
A, idź, tępy,
Że ci się lampy na opak
Wynicowały.
...
Uciekłem.
...
Daleko, daleko stąd...
Zielonkawo-szara planeta
Majacząca na horyzoncie świata,
Jakby to była zwykła gwiazda.
Zwykła cicha gwiazda,
Taka, jaką się widzi przez okno
Na ciemnym nocnym niebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz